Yamaha A-500 w domu gości od nas już od dobrych paru lat. Od 10? Może ciut więcej. Tata ją dostał jako uszkodzoną i od kiedy ją naprawił, gra przy telewizorowym audio.
Zawsze mi się podobał jej bas, ale ze względu, że grała raczej ze słabymi głośnikami, a obecną konstrukcję jaką posiadam w pokoju uważam za bardzo dobrą, postanowiłem ją poużywać z lepszym sprzętem.
Poprzedni wzmacniacz (a w sumie aktualny, bo chyba długo nie pojadę na Yamashy), Philipsa FA630, ma zrównoważoną średnice, troszkę rozmyty bas, lekką górę, więc spodziewając się jeszcze czegoś lepszego po A-500, czym prędzej zapiąłem ją do głosników.
Kiedy puściłem Michaela Jacksona – Off the wall, spotkało mnie pierwsze rozczarowanie. Ale zanim przejdę do wad, to trzeba wytknąć kilka zalet.
Przede wszystkim fascynujący bas. Kontur, głebia, to właśnie to, czego brakuje u mnie w Philipsie. Już na godzinie 9 świszczącego i trzaskającego potencjometru, moim głośnikom robi się gorąco (14m^2). Szkoda, że moc to nie wszystko ;-). Dynamika fajna, i ta przestrzeń, zupełnie żywsza i większa scena. Zapewne jest to spowodowane „specyficzną” średnicą.
Niestety na tym się skończyło. Rozczarował mnie jazgot brzmienia i talerze walące po głowie. Do tego ten jego wokal, stał się zupełnie nie naturalny. W przedziale wyższej średnicy jest jakby jakieś uwypuklenie, a talerze zamiast jak kiedyś być delikatnie w tle, przeszły najnormalniej w świecie na pierwszy plan. Potencjometry nic nie dają, ustawiasz, lewo prawy, pierwszy dziesiąty potencjometr... a potem podłączasz normalny wzmak bez potencjometrów i cud. ;) Zdecydowanie zimny wzmak o twardym basie.
Nie chce tego wzmacniacza nie polecać, bo jest genialny. Dobrze gra, ma rozmach, dynamika coś pięknego, ale to idealna konstrukcja do ciemnych i leciutko zamulonych zestawów, a nie jasnych i lekkich, przejrzystych (na pewno nie do XT19 + 165KEP)...